Czekałem na autobus na ulicy przyległej do dworca w Asunción. Na autobus czekała także matka z kilkorgiem dzieci. Było akurat południe i słońce prażyło niemiłosiernie. Rozgrzane powietrze mieszało się z ulicznymi oparami, które uwolniła gwałtowna ulewa i wszystko było nasączone wilgocią. Pociłem się okropnie i dokuczało mi pragnienie. Dzieciaki popijały sztuczne napoje. Do moich uszu docierał głośny i przeciągły warkot samochodów, które jak szerszenie krążyły po ulicy z nadmierną szybkością. Ten huk mieszał się z nieustannym szumem kół – szszsz... szszsz... szszsz…
Niecierpliwe oczekiwanie
Autobus nie nadjeżdżał. Ponadto nie było wiadomo, kiedy on w ogóle przyjedzie. Niecierpliwiłem się bardzo i chodziłem tam i z powrotem, ale zatrzymałem się na chwilę, by się nieco uspokoić. Było tak gorąco, że wydało mi się, jakby mnie ktoś uderzał w głowę. Zaniepokojony, a nawet zdesperowany zauważyłem, że na końcu ulicy pojawiło się jakieś monstrum i zbliżało się do dworca. Jedno z dzieci zaczęło wołać: – Mamo! Jedzie, jedzie!
Widmo to, pokryte czerwonym pyłem, wyglądało jak ogromna ropucha, która opuściła swoją kryjówkę. Był to autobus, na który czekałem, by udać się do mojej ziemi obiecanej – do Natalicio Talavera. Wszedłem do środka, a konduktor niemniej spocony niż ja, gdy mnie zobaczył tak umęczonego, uprzejmie wskazał mi jedno z siedzeń w przodzie autobusu.
Małe, zgrabne naczyńko
Zamieniłem z nim kilka słów i zauważyłem, że z dzbanka przelewa jakiś płyn do naczyńka, napełnionego zieloną substancją, podobną do trocin. Potem wysysał ten płyn przez metalową rurkę. Był to dziwny i nieznany dla mnie sposób picia. Spytałem go, co to jest, a on podał mi ten płyn do skosztowania. Był to napój, z którym zetknąłem się po raz pierwszy w życiu. Podał mi go jeszcze kilka razy. Napój mnie orzeźwił i dodał mi sił. Sam dzbanek z płynem nie wzbudził u mnie szczególnego zainteresowania, natomiast to małe i zgrabne naczyńko wydało mi się bardzo interesujące. Zafascynował mnie nie tylko jego kształt, lecz również jego ożywiająca zawartość. Nie był to jakiś zwykły garnuszek czy szklanka z trocinami i wodą. Ilekroć spojrzałem na to naczyńko, miałem chęć wziąć je do ręki, dotykać i oglądać.
Ponadczterogodzinna podróż okazała się wyczerpująca z powodu piekielnego gorąca i nieznanego mi środowiska. Dodatkowo zmęczyła mnie również próba konwersacji w języku jeszcze mi mało znanym. Lecz okazała się także miła, dzięki uprzejmości i przyjaznej postawie konduktora, który podczas tej podróży wiele razy częstował mnie swoim orzeźwiającym napojem.
Stopniowo, w miarę pobytu i pracy na tej ziemi obiecanej, wyjaśniała mi się tajemnica tego czarodziejskiego naczyńka, które doskonale koi pragnienie. Podczas podróży do Natalicio tamtego pamiętnego dnia 1984 roku poznałem je wraz z jego cudowną zawartością, nazywaną terere. Udawałem się wtedy na posługę misyjną, naznaczoną doświadczeniami różnej wagi, jako moimi misyjnymi śladami pod Krzyżem Południa.