Był rok 1977. Michalici kupili ziemię pod budowę domu zakonnego poza wioską Natalicio. Biskup udzielił „pozwolenia i błogosławieństwa, pragnąc i prosząc Boga, żeby ten dom był rozsadnikiem powołań kapłańskich”. Na pozyskanym terenie było złoto. To złoto można znaleźć również w Argentynie i Brazylii na terenach przyległych do kraju Guaranów. W tamtym czasie jego cena była niska, tak że księża Jan Wacławik i Henryk Słoma zdecydowali się wykopać je, a ziemię wykorzystać pod uprawy. Ale jak to się mówi: „człowiek myśli, a Pan Bóg…”. I pewnie dlatego zamówiona koparka z fabryki alkoholu na paliwo do samochodów, produkowanego z trzciny cukrowej w sąsiedniej wiosce, która miała wykopać to złoto, nie przyjechała.
W cieniu mangowca
Wydarzyło się to właśnie wtedy, kiedy przyjechałem na misję do Natalicio. Po jakimś czasie i ja zainteresowałem się tym złotem.
– Co z tym zrobić? – stawiałem sobie pytanie.
– Pa´i (ojcze) – powiedziała do mnie pewnego dnia kucharka Emiliana. – Niech ojciec porozmawia z naszym sąsiadem Salvadorem. On się na tym zna i na pewno ojcu pomoże.
Salvador dzielił życie ze swoim bratem Eustaquio i siostrami Albertą i Teresą. Posiadłość, gdzie żyli, była ogrodzona drutem kolczastym. Mieszkali oni w małej chacie z desek pokrytej strzechą, która wydawała się jeszcze mniejsza, gdyż stała obok majestatycznego mangowca. W cieniu tego rozłożystego drzewa moi sąsiedzi spędzali dużo czasu, zwłaszcza podczas upalnych dni w godzinach poobiednich, a także wieczorami po powrocie z pracy na roli. Drzewo było świadkiem snucia rodzinnych planów, słyszało niezliczoną ilość zdrowasiek, gościło wiele osób i darzyło swoim cieniem jego właścicieli. Było gościnne jak niegdyś lipa z fraszki Jana Kochanowskiego, która zapraszała przybyłego gościa: „...siądź pod mym liściem, a odpocznij sobie! / Nie dojdzie cię tu słońce, przyrzekam ja tobie”.
Lokatorzy
Dom miał dwie sypialnie z oknami zamykanymi na okiennice i ganek bez ścian wsparty na słupach. Przez otwory ścienne i szpary pomiędzy deskami wpadały promienie słoneczne, a po izbach tańczyło gwiżdżące powietrze, gdy wiał południowy wiatr. Wokół domu, tu i ówdzie rosły grejpfruty, pomarańcze i mandarynki. W pewnej odległości od bananowców, które zawsze walczą o jak najwięcej miejsca dla siebie, znajdował się piec na drzewo, nazywany tatakua. W nim moi sąsiedzi piekli obwarzanki z mąki manioku i najlepsze na świecie placki kukurydziane, nazywane „wielkimi plackami”.
Koło domu chodziły krowy, jakby były właścicielkami podwórka, które przechodziło w ziemię uprawną, im dalej rozciągało się od miejsca zamieszkania. Na polu rosła kukurydza, maniok, orzeszki ziemne i groch. Pies jako pierwszy zawiadamiał o przybyłych gościach. A kaczki, jakby podsłuchując rozmowy, powtarzały ciągle: tak... tak... tak... Nie brakowało w tym domu kur, które bez przerwy rozgarniały i przerzucały ziemię, wiecznie czegoś szukając.
Dobre sąsiedztwo
To tam właśnie żył Salvador ze swoim rodzeństwem. Wszyscy oni byli oddani i poświęceni Bogu jako tercjarze św. Franciszka. Na pozór nie posiadali nic, ale umieli cieszyć się wszystkim. Gdyż nie to, że ktoś posiada mało czy dużo, stanowi o jego wielkości, lecz to, kim się jest. Z tą rodziną żyłem w dobrym sąsiedztwie przez ponad pięć lat.
Pod wspomnianym mangowcem, który każdego przychodzącego obdarzał smacznymi owocami, rozmawiałem z moimi szlachetnymi sąsiadami o tym, jak produkować złoto, któremu paragwajscy historycy, z powodu braku szlachetnych metali w tym kraju, nadali nazwę „zielonego złota”. W języku powszechnym nazywa się ono yerba mate. Właśnie podczas tej rozmowy planowaliśmy wspólnie, jak zorganizować prace przy produkcji „zielonego złota”.
W tym dniu moi sąsiedzi obdarzyli mnie swoją serdecznością, która była znana i ceniona przez wszystkich mieszkańców wioski. Wówczas dowiedziałem się, jak przygotowywali modlitwy i materiały dla dzieci, których uczyli religii w parafii. Podczas tego spotkania Alberta i Salvador dali świadectwo, że warto służyć w Kościele.
Dziś, po trzydziestu pięciu latach, w tamtym miejscu nie ma nawet już drzew, bo chociaż wszędzie życie biegnie swoimi torami, to kończy się dla wszystkich w drzwiach, które nie są wahadłowe. To drzwi, które wyprowadzają pielgrzymów z życia ziemskiego i wprowadzają do wieczności. Kiedyś i ja zostanę zaproszony, by stanąć w tych drzwiach, które lepiej niż skaner na lotnisku prześwietlą moje ślady spod Krzyża Południa.